29 grudnia 2010

a gdyby tak


A gdyby tak....


A gdyby tak spojrzeć na siebie z innej strony...
to stanęłam bokiem... i cóż by me brązowe oczęta ujrzały?...
och... tu fałdeczka, tam zwisek, ówdzie oponka....

A gdyby tak spojrzeć na siebie przez różowe okulary...
to takowe założyłam... spojrzałam...
no i wyglądam jak prosiak....

A gdyby tak spojrzeć na mnie oczyma męża...
spojrzałam jak mogłam, choć męski punkt widzenia trudno ogarnąć...
cycuszki większe, dupeczka większa... reszty staramy się nie zauważać, nadmiarem w pewnych miejscach cieszymy się....

A gdyby tak stanąć na wagę i swoje ciało cyferkami naznaczyć...
naznaczam i się zastanawiam skąd mi się to wzięło...

a potem sobie tak rozmyślam...
i ciasto było, i ciasto było, i ciasto było... i ciasteczka były, i cukierki były, i cukierki były, lody i lody poprawione lodami .... i wino było, i wina więcej...
no cóż moja wina, moja bardzo wielka butelka wina

tłustego nie jadłam... ani trochę... bo nie...
ale święta minęły i jaką mogę mieć wymówkę? czas się brać za się...

A gdyby tak mej Najlepszej pod Słońcem nie było, to ...

dziś bym się objadała...
a tak ?
wzięłam loda, a ta jak mi po łapach zdzieliła,to aż mi lód wypadł...

khem...
dziś byłam jak na razie grzeczna... niczym anioł jaki...
mam nadzieję ,że waga zauważy...


A gdyby tak się nie objadać?
może już w koncu miałabym mniej na liczniku...

ale co to za życie bez przyjemności?

każda przyjemność kiedyś się kończy...
to ja tez kończę.... i jest postanowienie poprawy
... od teraz... na już...

ale nie na zawsze...



bo ZAWSZE, to starsznie długo...

22 grudnia 2010

domowe rozmówki



Dziecko , przywiezione ze szkoły przez małżonka, wchodząc do mieszkania oświadcza, żeby jej twarzy nie dotykać, bo w szkole się w jakieś cuś metalowe przyrżnęła i ją boli...
Drze to się w drzwiach jeszcze, wchodzi do pokoju, w progu zdejmuje buty dopytując
''dobrze mamo, nie będziesz dotykać?'' po czym kilka kroków robiąc staje bliżej mnie...
Ja leżę w łóżku, w sypialni, no bo to był taki dzień łóżkowy...
Dziecko lekko zdziwione, pokazuje swoje konkretnie zaczerwienione czoło, ja się martwię,że będzie sine , ale nic nie mówię, jedynie ''yhm, myhym'' a Nieletnia ni stąd ni zowąd:
- ''mamusia, a ty chora jesteś?''
-''nie, czemu kochanie pytasz?''
-'' bo leżysz łóżeczku, a przeciez jeszcze nie jest nocka, myślałam, że się nie czujesz dobrze''
-'' nie kochanie , tak sobie odpoczywam''
-''a zmęczona jesteś?''
-'' no tak sobie''
-''acha, a jest zupka?''
-'' eeeeeeeee,nie ma dzisiaj zupki, nie ugotowałam''
-''dobra, a co będzie na obiadek?''
-''he, no, nie gotowałam, to może coś zechcesz na wynos, może kurczaczka ci tata pojedzie kupi''
-''może być, ale ja głodna jestem, idę zobaczę co jest jeść''
i poszła... wraca po kilku minutach i pyta:
-''mamusia? a po czym ty taka zmęczona jesteś, bo zupki nie ugotowałaś, ani obiadku nie ugotowałaś, i chyba trochę nie sprzątałaś, i ubranka moje te ładne na jutrzejsze party, tez nie wyprane, to czym ty się tak zmęczyłaś?''
-''leżeniem dziecko, leżeniem''
-''ty to dziwna jesteś... ja tam się od leżenia nie męczę, tylko nudzę''

prawda,że interesujące rozmowy mam z Nieletnią?

15 grudnia 2010

Osobnik, celebration, zakupy...


Osobnik, celebration i zakupy


Pewien osobnik płci żeńskiej robiąc zakupy spożywcze (dniem wczorajszym) natknął się przypadkiem, albo i nie przypadkiem, bo na kilku półkach całkowicie widoczne to było, na pudełko “celebration”.
owo pudełko zawiera około 900 gr cukierków, po cenie promocyjnej. nałogowy zjadacz czego popadnie (czyli tenże sam osobnik płci żeńskiej) nie zastanawiając się zbyt długo (żeby nie daj los się rozmyślił) opakowanie celebration do wózeczka z zakupami szybciutko włożył, po czym uradowany-a raczej- uradowana osobniczka, zapominając o pozostałych zakupach do zrobienia-powędrował/a do kasy.
oczywiście stojąc w kolejce przypomina sobie,ze jeszcze zakupów nie koniec, wyłazi z owej kolejki i w pośpiechu lata pomiędzy półkami z jakimś tam mięsem czy czymś, całkowicie rozproszona i nie będąca w stanie skupić się nad tym co ma zakupic...
po kilku minutach latania w te i wewte decyduje, że czas zakończyć porażkę jaką jest latanie po sklepie bez celu i podąża ponownie do kasy.
płaci za zakupy i wraca do domu.
Celebration ustawia na widocznej półce w kuchni i typowym masochistycznym zachowaniem- na pudełko się gapi.... ale nie otwiera...
jakaś drobna część osobniczki walczy z chęcią zajrzenia do środka pudełeczka, ale postanawia osobnicza ,że poczeka jeszcze… może do kolacji….
W czasie miedzy powrotem do domu a kolacją osobnik płci żeńskiej wielokrotnie w stronę pudełka zerka, nawet parę razy maca, przestawia z półki na półkę ale nie otwiera, że niby walczy ze sobą, bon a diecie jest.
Osobnik -zupełnie świadomie – stawi pudełko na ławie w salonie , oczekując przybycia małżonka.
Małżonek przybywa, bierze prysznic- w sensie nigdzie go nie wynosi, tylko używa jako środka, lub półśrodka do mycia… nieważne- zbyt skomplikowane….
osobnik płci żeńskiej kolację podaje, kolację zjada, robi kawe, siada…
małżonek siada obok, po czym patrzy z zachwytem na ‘’celebration’’ i pyta‘’otworzyć?”
oczywiście ,że otworzyć, przeciez po to postawione było przez osobnika płci żeńskiej, na widocznym miejscu… żeby nie daj los małżonek nie przegapił, bo wtedy osobnik musiałaby sam otworzyć, a to by było wbrew przekonaniu,że osobnik jest na diecie….
Po otwarciu celebration następuje : pochłanianie każdego rodzaju cukierka po sztuce… degustacja się udaje i osobnik ,jak i małżonek, ustalają smaki , które im najbardziej pasują.
Do degustacji przyłącza się Nieletnia, lecz ze względów na zbytnie nadużycie słodkości , zostaje po czasie jakimś wykluczona z grona osób korzystających z dóbr pudełka.
Osobnik płci żeńskiej wybiera 3 smaki , które najbardziej pasują podniebieniu i postanawia po jeszcze jednym sobie zaaplikować.
Po zjedzeniu cukierka , który miał być ostatnim , stwierdza,że jednak tego smaku nie lubi, po czym sięga po następny cukierek, żeby pozostałości smakowe po wcześniejszym zabić…
W efekcie osobnik płci żeńskiej zjada jakieś pół pudełka cukierków, po czym siedzi i się zastanawia czy przypadkiem nie puści pawia, bo zemdliło jak trzeba….
Nie przedłużając: osobnik nie puścił pawia, cukierków się najadł i czuł się tak sobie….
Następnego dnia (czyli dzisiaj ) osobnik się zważył… I zważając na wczorajsze zachowanie powinien się spodziewać zachowania wagi… a zważył się tylko z ciekawości, bo przecież miał się nie ważyć, ale nałóg porannego macania srebrnej wygrał…
W każdym razie… humor z samego rana – do bani!
Co robi nałogowy zjadacza wszystkiego co popadnie, gdy jest smutny?
Otóż… zjada cukierka na śniadanie, po czym postanawia udać się na zakupy…ciuchy plus pierdółki..
W starciu z rzeczywistością sklepową osobnik popada w depresję, bo:
po pierwsze- nie ma nic ciekawego do zakupienia,
po drugie nie mieści się w rozmiar , który by chciał się zmieścić,
po trzecie… nie nie ma po trzecie….
Rezultat: osobnik płci żeńskiej posiadający więcej niż jeden brzydki nałóg jakim jest obżarstwo, zdaje sobie sprawę,że również ma problem z plastikowym niebieskim czymś, co się nazywa karta płatnicza… tego dnia osobnik zbyt często wyciągał ja ze swego portfela… a w drodze do domu zastanawiał się czy rzeczywiście te wszystkie rzeczy są potrzebne…

W domu osobnik rozłożył wszystko na łóżku i posegregował:
co zdecydowanie się podoba ( i jest w stanie na siebie wcisnąć) ,
co jest za małe ale kupione, bo ładne,
co kupione bo ładne ale i tak w zyciu tego nie założy,
co kupione zupełnie bez sensu, tylko po to żeby kupić, bo wisiało i wpadło w oko jako tako,
oraz na to co kompletnie do niczego się nie nadaje….

Następnie poprzypinał rachunki do tego co do sklepu ma wrócić, popakował w siatki i zajął się przymierzaniem reszty…
Z ciuchów w ilości sztuk 14 zakupoholik zostawił sobie dwie:
jedna – bo się mieści ale nie wie czy będzie w tym chodzić,
druga, bo się mieści, chce w tym chodzić, ale nie wie czy będzie okazja…

Z rzeczy typu : ''pierdółki zbędne'' - czyli jakieś ozdoby do domu, wazoniki, poduszeczki i tego typu, zostaje jedynie świąteczny stroik oraz piękny złoty‘’podstawnik’’ do świeczki, który na święta przyozdobi wigilijny stół i doda nastroju…
Po podliczeniu rzeczy zbędnych osobnik odzyska około 200 funtów…
A wyda jedynie 40….
Reasumując: osobnik płci żeńskiej ma poważne problemy z osobowością…powinien zasięgnąć porady psychiatry, bo psycholog już był i nie pomógł.
Osobnik, kompuls rzucania się na jedzenie, czy – w tym przypadku na celebration- przerzuca na kompulsywne ściąganie rzeczy z wieszaków czy półek…
Osobnik pociesza się,że nie kradnie… bo przecież mógłby kompulsywnie wkładac cudze do torebki, po czym nazwać się kleptomanką….
Osobnik powinien nauczyć się kontrolować wszelkie swoje kompulsy….
Tymczasem…
celebruje z resztkami jakie są w pudełku i obiecuje sobie po raz dziesiąty,a może i setny, a najprędzej już milionowy, że będzie grzeczny i diety się będzie trzymał…
No zobaczymy…

10 grudnia 2010

pisków ciąg dalszy.....


początek dnia dobry...
zaś już jego rozciągnięcie w czasie jakoś już nie takie...
ciagle mi cos w duszy piszczy...
ale uciszam te jęki wewnętrzne


w dodatku z tego wewnętrznego pisku ustaliłam definicję człowieka- właściwie mnie samej... pozwalam się podpiąć pod ową tezą , jeśli komuś pasuje....


Człowiek skałada się z części przedniej ,tylnej i bocznej
Częśc przednia- prze do przodu , jak głupia, wyznacza sobie cele i tym celom podporządkowuje swój byt. Cele owe nazywane są ładnie marzeniami, które się czasem nie spełniają, bo nasza przednia częśc nie jest na tyle silna by przebić sie przez rzeczywistość
Część tylnia natomiast - ma to wszystko w dupie. Nie przejmuje się marzeniami , ani ich reazlizacją, ani nie-ziszczeniem, nie ogląda się za siebie, bo nie musi, bo tam nie ma już nic.


Niektóre osobniki nazywam osobnikami bocznymi.
Żyją sobie zatem patrząc na to wszystko z boku i nie robią nic, oprócz tego ,że zbyt wiele narzekają, zwykle na złośliwość losu, an to ,że im sie w życiu nie powodzi, ale to przecież wina faktu,że przód mają za słaby i się łamie, kruszy, pęka na kawałeczki i nie ma szans w starciu z innymi przodami. Zostaje więc im usunięcie się na bok


Sa też ludzie boczni tacy jak ja- patrzą na siebie z boku i zamykaja oczy- bo widzą tłuszcz....
O tak- moja boczna cześc zarówno prawa jak i lewa, są całkiem dobrze rozwinięte. No więc mogę swojemu przodowi powiedziec, że czegoś się dorobił, mianowicie : bardzo pokaźnej części bocznej. Również mogę poprosić swoją część tylna, by miała to wsystko w dupie...
Na dzień dzisiejszy część przednia mnie strofuje i nakazuje wziąć się za siebie.. część tylnia ma to tam gdzie mieć powinna, częsci boczne natomiast się trzęsą galaretowato... i nie wiem czy się śmieją czy im zimno

z definicji wynika, że właściwie składam się ze wszystkich części po trochu... i nie wiem czy to dobrze czy źle...



pomimo zamglonych myśli (pewnie przez pogodę) moje kąciki ust przybierają niewyraźny grymas w postaci poczatku usmiechu.
człowiek nabiera nadziei, że w koncu z wiekeim wykształca sie bardziej cześc tylnia, więc może już wkrótce nie bedę się tak bardzo wszystkim przejmować i mieć to całe moje piszczenie wewnetrzne w czesci tylnej, ewentualnie będe sie przygladac z boku ...


dobrze jest wiedzieć, że w słuchaniu smętów i wyciu do poduszki też nie jestem sama, i to jest niezależne od wieku , statusu społecznego, przekonań religijnych czy miejsca zamieszkania, itd...
wiem równiez, że nie tylko mam przód, tył i boki, jestem równie wysoce zmechanizowana. będe zatem musiała swoją definicje rozszerzyć , a w tak zwanym między czasie zrobić sobie porządny przegląd, żeby te trybiki wszystkie ładnie sie kręciły, bo mi chyba co zardzewiało ,że tak piszczy...
Hamulce posprawdzać i tam takie....




CYTACIK:

"Nie wydawaj duszy na pastwę smutku ani nie zadręczaj się mędrkowaniem. Radość serca - to zycie człowieka, a wesołość męża przedłuża dni jego. Przetłumacz sobie samemu, pociesz swoje serce i oddal długotrwały smutek od siebie; bo smutek zgubił wielu i nie ma z niego żadnego pożytku. Zazdrość i gniew skracaja dni, a zmartwienie sprowadza przedwczesną starość."



9 grudnia 2010

a teraz z cyklu: ''co mi w duszy piszczy''



Błądziłam myślami w innym świecie, byłam kimś innym... Kimś, kim nie miałbym nigdy odwagi być, kimś, kim nigdy się nie stanę, bo tak naprawdę stać się nie chcę. Byłam tam, gdzie serce me nie sięga, ani rozum, ani żadna fizyczność mojego ciała. Byłam tam. Choć „tam” nie istnieje. Gdzieś głęboko, w mojej wyobraźni skradłam kilka chwil, choć nikt tego nie zauważył, skradłam je sama sobie, by móc być kimś innym, przez chwilę, przez jeden moment, by znaleźć się w innym miejscu, innym czasie, innej przestrzeni, innym wszechświecie. Marzyłam - bóg wie o czym, jakoś tak romantycznie.Lekko wdarła się w nozdrza woń skóry. Zatopiłam się w zapachu chwili, która nigdy nie istniała. Kradnę tę chwilę bardzo często moim myślom... Jak gdybym bała się, że ją wymarzę, zetrę gumką i na zawsze zniknie z moich warg uśmiech, że stanę się pustą, nieczułą istotą.
Byłam „tam” przez parę krótkich chwil, choć nikt tego nie zauważył, bo przecież nigdzie nie poszłam... Tylko moje serce wpadło w chwilową arytmię, moje serce, zalała fala ciepła i trwogi, której nie rozumiem... Rozumieć nie próbuję, bo już wiem, że rozum serca nie zrozumie... Rozum się wyłącza, gdy serce śpiewa. Serce milknie, gdy rozum zaczyna przemawiać, one nie potrafią ze sobą współpracować. Jedno rządzi lub drugie. A żadne z nich nie potrafi być bez siebie..
To tak jak ona i ja. My obie, co tworzymy jedną całość a jednocześnie jesteśmy tak inne.
Jedna z nas to serce.
Druga to rozum.
Nienawidzą się nawzajem i kochają. Żyć ze sobą nie mogą a i bez siebie się nie da. To dlatego tak mi ciężko z nimi jest. Bo się kłócą ze sobą, bo każde chce wygrać, bo każde rani- a ja cierpię.
Moje serce skrywa tyle cierpienia... a rozum sercu wciąż wypomina, że takie głupie, że naiwne, że wyłącza rozum, gdy próbuje mu coś ważnego powiedzieć. |Rozum wie, że będziemy cierpiały, rozum zna skutki uboczne, rozum wszystko rozumnie przekłada, a to głupie serce rwie się, bije jak szalone, gna gdzieś jakby się bało, że nie zdąży kochać. A potem kocha za szybko, kocha niewłaściwie, kocha szalenie, bądź kompletnie bezsensownie. A potem pęka na tysiące kawałków, jakby było ze szkła i ktoś by je rozbił. Pęka moje serce. Krwawi. A potem powoli się podnosi i rytmicznie zaczyna biec od nowa, jakby się niczego nie nauczyło. Durne to moje serce. Kompletnie szalone.
A rozum mówi, tłumaczy.
Ach ty mój rozumku kochany, czemu ja cię nie słucham? Czemu taka pusta jestem?
Rozumku - ty wytłumacz lepiej sercu, że ono musi przestać, bo mnie się ono nie słucha. A ja już nie mam do niego cierpliwości.
Składam ręce na amen do serca i do rozumu. Co by jakiś kompromis znaleźć, co by jakieś porozumienie, bo to dla dwóch stron by dobrze było a dla mnie najlepiej. Moje serce próbuje przekonać rozum, rozum próbuje przekonać serce, że są siebie warte.
Nie znajdują jednak wspólnego języka. Każde przedstawia swoje argumenty. Ale nie ma między nimi zgodności.
Mogą razem się napić wina, bo to je koi jednakowo, mogą razem zapalić papierosa, by dymem uspokoić niecierpliwość, mogą razem zasnąć, ale nie ma między nimi bliskości.
Serce....
Ono kocha tak namiętnie. I jednocześnie boi się tak kochać - jakby się miał świat skończyć. Ono boi sie oddać jednemu człowiekowi, ono się boi samotności i bycia z kimś, bo to wszystko to ryzyko, które musi podjąć. A ono się boi ryzyka i cierpienia, bo wie dokładnie, czym to smakuje, ono było już tam wiele razy, ono nie chce tam już iść. Serce... Oj serce. Smutne, małe, przyspieszone...
Rozum...
On wie, czym jest teoretyczna miłość. On wie jak to wszystko się kończy. On zna każde kłamstwo i w żadne nie wierzy, analizuje i wskazuje na błędy. Rozum sie naśmiewa się z naiwności i nagłego bicia serca i gani je za niepowodzenia i cierpienie duszy, rozum budzi sumienie i przyzwoitość, by się nie zgubić....
Tak
Rozum i serce...


to mi dzisiaj w duszy piszczy..
taka sobie rozmowa między mną ,sercem a rozumem....


na razie tyle, ale jeszcze tu wrócę.......

3 grudnia 2010

Siła perswazji

zastanawiam się ... jak przekonać Ktosia ,żeby Ktoś zrobił coś , czego mi się osobiście robić nie chce ... i żeby Ktoś, robiąc to coś ,myślał, że mu się chce i że sam na to wszystko wpadł :P

21 listopada 2010

Sesja

Część dzisiejszego dnia spędziłam leżąc na mokrej , zimnej trawie udając, że nie trzęsę się wcale.
a Kasia zrobiła mi kilka fajnych foteczek...












15 listopada 2010

Paryż


PARYŻ...





Weekend spędzony w Paryżu uznaję za udany, aczkolwiek pozostawił po sobie pewnien niedosyt związany z brakiem czasu na zakochanie się w tym mieście.
Bardzo podekscytowana wybrałam się z Nieletnią i Zaobrączkowanym na zwiedzanie ponoć jednego z najpiękniejszych miast. Pełna zapału i entuzjazmu maszerowałam ulicami Paryża, z daleka widząc słynną wieżę, jak na skrzydłach prawie unoszona radością - szłam... bo biec się nie dało...
Od hotelu do wieży „E’’ mieliśmy jakieś pól godz na piechotke, wybrałam jednka środek transportu zwany metrem, gdyż poniewuż - padał deszcz... nie, nie.. wcale mi to nastroju nie zepsuło.
Wyszliśmy ze stacji, wieża już tuż tuż, ja sobie idę, aparacik w łapce , jak przystało na prawdziwego turystę... idę, idę, i ... czuję,ze mi w butach siakoś nie tak... mokro nagle mi się zrobiło...
a potem co raz bardziej i bardziej... po 10 min moje buty przypominały nasiąkniętą gąbkę... i tak sobie stąpam w tych gąbczasto-mokrych butach, skarpetki do nóg mi się przylepiły, przy każdym kroku czuję jak woda przelewa mi się pomiędzy palcami...
nic...

myślę sobie, że właściwie nawet mi nie zimno w te nogi, to i tę wilgoć jakos zniosę.
W silnym postanowieniu nie marudzenia i dania dobrego przykładu Nieletniej, uśmiecham się i pełna zapału staję pod tą wieżą E.

I już nie wiem, czy to te mokre buty, czy może mój brak wrażliwości na piękno...?
Stoję i dumam, co takiego pięknego w tym jest?

Zadziwiona odryciem faktu, że mnie wieża E nie rusza wcale, niepewnie pytam Zaobrączkowanego, czy mu się podoba.
Zaobrączkowany wzrusza ramionami, po czym jakoś tak kręci głową,że nie wiem czy ''tak'' czy ''nie'', on chyba sam nie wie.
Z podobnym zapytaniem zwróciłam się do Nieletniej , ta już nie miała większego problemu z określeniem własnej myśli i wypaliła: ''samo jakies metalowe. co w tym fajnego?!'' .Brzmiało to raczej jak stwierdzenie niż pytanie.

Na moje nieśmiałe zagajenie ''czy chcecie na górę wjechać'' nieletnia oświadczyła,że się boi, a Zaobrączkownay stwierdził,że go to nie interesuje, chyba ,że na samą górę, ale ''ze względów na silny wiatr wjazd na szczyt zamknięty''


Popstrykali kilka fotek wokół tej metalowej konstrukcji, zakupili -od ciągle napadających sprzedających- 5 wisiorków mini wieży E ,w kolorach róznorakich i pomaszerolwali dalej.


Zaobrączkowany był w dowództwie (jako że posiadał mapę), tonem generała zmiksowanego z policjantem, wskazywał drogę i wydawał rozkazy. Posłusznie człapałam w stronę wskazaną, jedynie co jakieś 100 metrów pytając ''czy to daleko jeszcze?'' Niezmienna odpowiedź Zaobrączkowanego ,mimo pokonywania jakiejś tam przestrzeni, była: ''jakieś 500 metrów'' . Wcale mnie nie przekonywał, bo dla niego może 500, a dla mnie jak 2000 ... i chyba mu się dystansomierz popsuł.
Ale dzielnie, pomimo mokrych butów, padającego deszczu i psującego się nastroju postanowiłam nie narzekać...
Po drodze zaczepili nas jacyś Chińczycy. Jeden z Panów wyraził opinię,że nasza córka jest przepiękna, a ja odruchowo, złapałam nieletnią za rękę i mocniej niż zwykle przycisnęłam do siebie, jakby w nagłym strachu ,że mi ją ktoś ukradnie, albo może lekko zdziwiona, tą ''pięknością''. Brzydka ona nie jest, ale żeby od razu tak sie zachwycać, to ja mam wątpliwości w szczerośc intencji owego człeka.
Pani tłumaczka towarzysząca całej delegacji powiedziała nam,że owy pan jest dość ważną postacią w Chinach, jakimś mieście xin coć tam, jest jakimś tam kimś tam... chyba na nasze to byłby jakis burmistrz, albo cuś, no i się rozgaworzył na temat urody Nieletniej.. no ja wiem,że moja nie taka brzydka, ale żeby zaraz całą delegację zatrzymywać i zdjęcia robić?

No dobra.. to zrobilismy sobie kilka fotek współnych i rozstaliśmy się w pokojowych warunkach w ten sposób polepszyliśmy relacje chińsko- polską.

ok.. idziemy sobie dalej , ale te 500 m mojego kochanego przerodziło się w jakieś 1500... powoli zaczęłam odczuwać boleśnie wilgoć w mych butach, jako że butki obcierać zaczęły, jakby się skurczyły nagle, zimno mi się zaczęło robić i dość nieprzyjemnie...
Napomknęłam zatem,że mnie nóżki bolą ,na co Zaobrączkowany stwierdził,że to niedaleko i dam radę.
Szłam... doszłam gdzie trzeba, kolejną sesję fotograficzną zaliczyłam, potem następne setki metrów ciągnące się w nieskończoność, buty trą mnie co raz bardziej, nogi bolą coraz bardziej, humor psuje się co raz bardzie i pogoda co raz gorsza....
Łuk triumfalny zaliczony, sesja odbębniona, na zdjęciach staram się wyglądac radośnie i promiennie...
Idziemy... czas na Luwr...
Idziemy... i wiem,ze tam moze ze 2 kiloski tylko ,żeby przejśc, ale ja po kilometrze, stanęłam i mówię co myślę:'' ja nie dojdę''
Zaobrączkowany stanął z zatroskaną miną , ja wyjaśniam o co chodzi... postanowiliśmy zatem zasiąść w jakiejś kanjpie, zjeść coś gorącego, wypić kawę... takie tam... nogi mi może odpoczną....
Jak pomyśleli, tak uczynili... buty mi nie wyschły, ale nogi się zagrzały, boleć nie przestały, ale co robić? Wstąpiłam do pobliskiego sklepu by zakupić byle jakie, aby suche obuwie, aby tylko dać mym nogom odrobinę ciepła i spokoju... niestety ceny w centrum są zabójcze i najtańsze butki jakie znalazłam kosztowały 58 euro...

No cóż, biedna nie jestem, ale za taki badziew to ja tyle nie zapłacę, stwierdziłam,że taniej wyjdzie po prostu wziąć taksówkę.
Ale jak na upartego przystało, powolnym krokiem, w deszczu i bez parasola, w przemokniętych butach- szłam... szłam.... i miałam wrażenie ,że ten Luwr to się odemnie oddala a nie przybliża...
Ale doszłam.. szczęśliwa i dumna z siebie... zakupili bilety, odstali w kolejce, która zdawałoby się,że końca nie ma, ale doczekali się i wyruszyli na podbój sztuki


Tak... Luwr mnie zachwycił... piękny, cudowny ... pachnący sztuką i bezcennością ...
Wielu artystów nie znam, większość obrazów nie miałam pojęcia kto namalował... ale co tam. Samo doświadczenie, zapatrzenie w piękno i w talent... ach, och... i te rzeźby, wszystko... tak... och i ach się tu nalezy.


Oczywiście podstawowe rzeźby i obrazy zaliczone... ze względu na przeszywający ból w nogach i marudzenie Nieletniej („nogi mnie bolą, jestem zmęczona, już chcę do domu”- tu nalezy dodać,że domem nazwała wynajęty pokój hotelowy...) postanowiłam spocząć na ławce , wysyłając Zaobrączkowanego z aparatem, prosząc by fotografował , by potem móc opowiedzieć co i jak. Luwr zajął nam jakieś 3 godz, a i tak nie zobaczyłam wszystkeigo, ani Zaobrączkowany puszczony wolno nie dał rady zwiedzić. Najważniejsze zdjęcie obrazu ''Mona L'' zrobione, co by Nieletnia (która zasnęła na ławce ) do szkoły mogła zanieść i pokazać.
Oczywiście sama naocznie też miała okzaję owe dzieło zaobaczyć, ale poza tym jednym obrazem nic jej już nie interesowało.
Droga powrotna do hotelu była czystą przyjemnością. Zaobrączkowany szarpnął się na taksówkę , mi już było wszytko jedno ile zapłacę, abym tylko nie musiała więcej zrobić kroku.
Dowieziona do hotelu ( juz w godz wieczornych) doczłapałam do pokoju, po czym zdjęłam buty by przyjrzec się obrażeniom...
Jednym słowem: tragedia...
Zaobrączkowany zaparzył kawy, po czym skoczył do pobliskiej piekarni, naprzeciwko hotelu była, przyniósł croissant i podał mi do łóżka...
Nie ma lepszych na świecie, niż te w Paryżu.

Rozpływające się w ustach, mięciutkie ,pulchne, maślane , pyszne...
zjadłam 3 na raz...
Potem spróbowałam kilka innych wypieków z francuskiej piekarni i zachwycona oblizywałam palce...

Jesli kiedyś wróce do Paryża to tylko po to by ich wypieki po raz koleny smakować...
Spać poszłam -jak nigdy- o 8 wieczorem, wymęczona, obolała, z jedyną myślą : chcę do domu....
Rano było lepiej. Nogi nadal bolały, ale założyłam obuwie sportowe , co umożliwiło poruszanie się. Z braku czasu i kooperacji z obsługą hotelu (nie mogliśmy się porozumieć na temat parkingu, zapłacone za 2 doby, co dawało czas na pozostawienie samochodu do wieczora, natomiast oni dobe mają o 12 godz krótsza! ) nie udało nam się zwiedzić kilku miejsc, które zwiedzić chcieliśmy.
Ale następnycm razem już będziemy wiedzieli, że weekend to za krótko...
Może wkrótce uda nam się ponownie wybrac do Paryża, ale tym razem może bliżej lata, może wtedy mnie bardziej zachwyci to miasto.
Tymczasem porównuję: Londyn nawet jesienią wydał mi się piękny- oczywiście mówię o centrum, bo wiadomo,na obrzeżach niekoniecznie, natomiast Paryż... taki sobie...
Więc.... albo jestem dziwna, albo miasto trochę przereklamowane...
albo może to wszystko przez ten deszcz i buty... a może jestem stara i wybredna... a moze wszystko na raz...

Trzeba bedzie jeszcze raz pojechać... koniecznie...

3 listopada 2010

Zły humor


Edzia:
wstała lewą nogą...
humor nijaki , bez powodu...
zważyła się nałogowo
westchnęła tylko głęboko i machnęła ręką...
eeeeeee....
zadumała się na chwilę, bo zrozumieć nie może, czemu wczoraj było 30 dkg mniej niż dzisiaj, a przeciez była grzeczna jedzeniowo, nienagannie dietetycznie, waga w górę....
stwierdza,że ''enejdżajzery'' w wadze są na wykończeniu i dlatego waży więcej...
postanawia nie wnikać w szczegóły i przeżyć ten dzień- JAKOŚ...
pije kawe i ''grzebie w internecie''...
rozgląda się po mieszkaniu i zauważa nieład- a przecież wczoraj sprzątała!
spogląda przez okno i z niesmakiem odwraca głowę...
wstaje i opuszcza rolete na dół, wtedy nie widać,że okna brudne...
deszczu też nie widać
kręci się na krześle i rozważa wstanie i ogranięcie mieszkania...
pomysł sprzątania popycha w najciemniejszą szufladkę w głowie, dziś nie...
przegląda kalendarz, ze smutkiem stwierdzając, że już jest 3 listopada, do urodzin tylko miesiąc...
uśmiecha się przez sekundę przypominając sobie jaki prezent od męża dostała... przed-urodzinowy ale na urodziny
wstaje z krzesła i wraca na nie spowrotem, bo zapomniała co miała zrobić....
czuje się nieciekawie, zły nastrój nie opusza na chwilę, brak zrozumienia tego stanu wkurza jeszcze bardziej....
wlazła na ''amazon'' w poszukiwaniu książki dla głupków -amatorów:''jak obsłużyć lustrzanke'', bo se kupiła i nie bardzo wie co z tym zrobić, ale szpan- lustrzanke ma...
wpadła na pomysł by se akcesoria do lustrzanki dokupić, choć pojęcia nie ma co do czego...
wydawanie pieniędzy zdecydowanie Justed cieszy...
przezornie postanawia sprawdzić internetowo stan konta bankowego , by upewnić się,że są fundusze na zbęnde akcesoria...
wkurza się po chwili- kasy brak...
na pocieszenie postanawia wybrać się do kuchni i znaleźć czekoladę...
czeklady też nie ma, bo ktoś zjadł, a przez '' KTOŚ'' ma na myśli ''podły słodyczowy wyjadacz'': Zaobrączkowany
patrzy przed siebie i duma , co by tu zrobić z tak niefortunnie rozpoczętym dniem...
stwierdza,że się chyba położy spać...
i tym razem zdecydowanie będzie myślała, by to prawa noga pierwsza dotknęła dywanu...
po tej myśli spogląda niechętnie na dywan, po czym wpada w lekką depresję: dywan aż się prosi o pranie....
wrrrrrrrrrrrrrrrrrr......


zły dziś dzień, czemu? nie wiem! siakoś tak...

31 października 2010

a tak sobie



to ja... ta sama.... co pojawia się i znika.....

Nie mam weny do pisania, nie mam weny do niczego.... 

Intensywnie się lenię, robię setki nudnych zdjęć i maluję nudne obrazy. 
Chodzę na zakupy i nudzi mnie wszystko co widzę. Nudne ciuchy, nudni ludzie, nudne to wszystko.....

Jeśli chodzi o jakąkolwiek systematycznośc, to systematycznie tyje i chudnęoraz doprowadzam się do szału.



znowu się będę odchudzać

Ponoć siła umysłu jest ponad wszystko i wiara czyni cuda, więc myślę o sobie szczupłej, widzęsiebie szczupłą i bardzo wierzę ,że szczupła jestem ... a potem patrzę w lustro i zaczynam się zastanawiać czy może przypadkiem mój móżdżek, deczko za mały nie jest, bo pomimo wszelkiej intensywności jaką wkładam w myślenie i ''chcenie'', efektu chudego ciała nie widać...

Na początku myślałam,że może trzeba czasu, ale minęło parę miesięcy i nic sięnie dzieje, wnioskuję zatem,że czas nie ma z tym nic wspólnego.
zatem musi coś być nie do końca z moją głową...

nic... to ja sobie jeszcze pomyśle i przemyślę....
podumam, poukładam, popatrzę , posprawdzam....
jeszcze będę chuda... kiedyś..
najlepiej za dwa tygodnie...

2 października 2010

Rzeczywistość


brutalna rzeczywistość...


liście spadają z drzew nie zważając na moją niezadowoloną minę i nieustannie przypominają o upływie czasu.
już nie chodzi o fakt,że z każdym liściem przybywa mi minut, a o to jak są te minuty wykorzystane....
tyle planów , zamierzeń, tyle tego...
a rzeczywistość....

no tak.... rzeczywistość jak zwykle śmieje się opryskliwie prosto w twarz, na której pojawiają się pajęczyny czasu.
czy zdążę ze wszystkim co miałam zaplanowane ''zanim''....

mam ochotę sobie powiedzieć: dlaczego? dlaczego wyznaczyłam sobie cele i nałożyłam na nie datę. do czasu gdy, do czasu aż...

wydawało się ,że mam całą wieczność... a jak się okazało, wieczność to za krótko.......

do trzydziestki miałam być w zaawansowanym stadium robienia oszałamiającej kariery,miałam mieć własny dom z ogrodem, miałam napisać książkę,miałam wyjść za mąż, miałam urodzić dziecko, miałam być w wielu miejscach, krajach, w których jeszcze nie byłam...miałam...
...miałam schudnąć 10 kilo...
trzydziestka idzie do mnie... widziałam ją za zakrętem, czaiła się przy tym drzewie , z którego tak raptownie spadały przepiękne czerwone liście....
z rzeczy przed trzydziestką zrobiłam niewiele, i w dodatku w zupełnie innej kolejności niż to zamierzałam...
wyszłam za mąż, urodziłam dziecko... nie mam domu, ani ogrodu. kariera zawodowa zakończyła się zanim się jeszcze zaczęła, książka nie napisze się sama, a ja jej pisać nie mogę, bo brak mi od miesięcy natchnienia, kraje obce i przygody nadal na mnie czekają....
a waga się śmieje... bo jakby nie patrzeć- od 2 lat utknęłam w martwym punkcie...

a mimo to...
spoglądam na cień za czerwonym drzewem i uśmiecham się do trzydziestki... niedługo przyjdzie i zapuka do moich drzwi.
otworzę jej z radością, powitam niczym najlepszego przyjaciela, ugoszczę, wezmę w ramiona, zrobię wszystko , by poczuła się mile widziana, bo przecież tyle jeszcze przed nami....
kariera, książka, dom, wspólne podróże i .... dieta

zanim przyjdzie czterdziestka mamy całą wieczność...
tymczasem... uczę się systematyczności , cierpliwość i pracy nad sobą...
ktoś mi powiedział,że samo się nie zrobi...

a mogłoby....



23 sierpnia 2010

bla, bla...


23 08 2010

Siedze przy komputrze... obok pusty kubek po kawie i pusty talerzyk z widocznymi na nim ciemnymi okruszkami.
Klikam sobie, to tu, to tam.
Jeszcze ciągle przeżuwam ostatni kawałek.
Z hukiem wpada mój duet do domu, wrócili z parku, po zaledwie 15 minutach
''może znowu pada?'' zamyśliłam sie..
-co tu tak pachnie?
-mmm? - mamrocze z pełnymi ustami
-co jesz?co masz?po czym te okruszki? co tak ładnie pachnie? otwórz buzie?! miałaś być na diecie!? pachnie ładnie! pewnie coś dobrego?! sama zjadłas? nie podzieliłas się? jest jeszcze w kuchni cokolwiek masz? wystarczy dla mnie? dobre jest,dobre, na pewno dobre!? gadaj - jak na spowiedzi!

łyknęłam....
-wiesz,że nie wierzę w spowiedź- odpowiadam jeszcze oblizując ze smakiem usta.
po czym słyszę Nieletnią:
-co jadłaś? pachnie ładnie, ciastko jakieś! yey! moge troche?gdzie jest? zostało coś w kuchni? czemu jadłas bez nas? a nie jesteś na diecie?mamo?
''są tacy sami'' myślę sobie, po czym spokojnie odpowiadam:
- ciastko jest w kuchni, to piernik dietetyczny, pieczony z otrebów, jesli macie ochote, częstujcie się.

Po chwili Zaobrączkowany wrócił z okruszkami na koszulce mówiąc:
- świat zwariował, dietetyczne ciastka...ale dobre było, może jakby dżemem posmarowac i czekolada polać... słodzik czuć....
-kochanie, przerywam jego rozmyślania, jeśli to bym uczyniła, nie było by to dietetyczne ciastko a jak ci słodzik przeszkadza to nie jedz... i tego słodzika nie czuć, bo to ten dobry , co go można piec!
-no nie,nic nie móię... ale po co komu dietetyczne ciastka? a tobie już na pewno nie potrzebne, piękna jestes i seksi laska, mówię ci! jak na spowiedzi!

oszust, jak nic... przeciez on w spowiedź nie wierzy...

21 sierpnia 2010

Odchudzanie - analiza


nic nie rozumiem...
Pełna zadumy usiadłam nad kubkiem zimnej kawy inki i analizuję swoje postępowanie.




oto analiza: 

JEDZENIE: no jem jak przystało. Mówią ,że na diecie powinno się jeść często, na małym talerzyku.To jem często, czasem muszę dwa razy na ten mały talerzyk nałożyć, bo jak raz nałożę, to mi się nie mieści, jedzenie spada, a ja nie lubię, jak się jedzenie marnuje.

Kolacji ponoć nie powinno się spożywać na conajmniej 3 godziny przed spaniem, to nie spożywam i ostatni posiłek, jak nalezy, mam o 21:00.

PŁYNÓW też trzeba w odpowiednich ilościach, tak też czynię. Najchętniej piję piwo, ale to nie często, bo brzuch od piwa rośnie (gdzieś tak wyczytałam) - zastępuję to winem, jakieś takie lżejsze.
Mówią, że SEN odchudza, więc śpię ile mogę. Dziecko ma wakacje, to i czasem do 10 rano pośpię, żeby organizm się dobrze tam zregenerował , no i jak sen odchudza, to czemu sobie tak cudownego środka odchudzającego żałować?
Każą ćwiczyć, bo bez tego ponoć lipa! ĆWICZĘ. jak przemyślałam ile tych ćwiczeń dziennie wykonuję, to dopiero zdałam sobie sprawę jak ja spalam dużo kalorii, dlatego dziwi mnie fakt, że moje ciało się jakby rozszerza? a może to masa mięśniowa rośnie?
Mój dzienny zestaw ćwiczeń mniej więcej jest taki:

Zaczyna się rano. Jakoże śpię długo,to dzień zazwyczaj rozpoczynam sprintem do kibelka na poranne siusiu. Potem przez kolejne dwie-trzy minuty intensywnie ćwiczę prawą rękę , inaczej mówiąc myję zęby. Następnie dźwiganie czajnika,machanie talerzami, czasem nawet oburęczne ćwiczenia nadgarstków podczas porannego mycia naczyć, ale staram się jednak nie przesilać za bardzo, bo co za dużo to nie zdrowo, dlatego używam do tego celu zazwyczaj zmywarki.
Po kawusi i śniadanku rozpoczynam lekkie latanie ze ścierą, lekkie odkurzanie tu i ówdzie, jakieś może mopowanie ? ale tylko w razie potrzeby....
w południe, lub wczesnym popołudniem ćwiczę bardziej nogi. zbiegam z drugiego piętra po schodach , korytarzem do garażu, wsiadam do auta.
ćwiczenie mięśni nóg podczas prowadzenia nastepuje przez około godzinę, w zależności od korków i odległości do sklepu , który wybrałam. Również, podczas wykonywania tych czynności, moja lewa ręka ma szansę na rozwój mięśni- jakby nie było, w tym kraju lewą rączką zmianiamy biegi, a że mam samochód z manualną skrzynią, a nie automat, to i wysiłek dla organizmu większy. Powyższe ćwiczenia wykonuję około 5 razy w tygodniu ze względów prostych- siatek dźwigać nie chcę (boję się ,że mi się za bardzo taknka mięśniowa rozrośnie na bicepsach, albo cuś ), więc codziennie malutkie zakupy, dwie siateczki i powracam do domu, gdzie spokojenie, na relaksie , wchodzę- całkowicie bez zadyszki - na drugie piętro , ha! taka jestem już wysportowana.
Resztę popołudnia spędzam na : gotowaniu, co zajmuje mi zazwyczaj około godziny. Kuchnię mam niewielką, ale co ja się w niej kilometrów narobię, co tam moje ręce poćwiczą: sięganie tu, sięganie tam; a i schylić się do szafki czasem trzeba, i poszperać w półkach... uuuu! po takich ćwiczeniach zazwyczaj jestem już całkowicie wyczerpana, zasiadam więc przed komputerem... i tu miast odpocząć -kolejne ćwiczenia! przede wszystkim rozpoczynam intensywne buszowanie w internecie z użyciem obu rąk. podczas wykonywania tej czynności, dość często (zupełanie już nieświadomie, tak mi w krew weszło to gimnastykowanie) kręce się na krześle, troszkę w lewo, troszkę w prawo- całe ciało pracuje!!! proszę, prosze jak bardzo jestem zaangażowana w rzeźbienie sylwetki!
zdarza się również, że są dni tak zwanego- nadprogramowego żelazkowania- podczas tych ćwiczeń( najbardziej ich nie lubię) pracuję rękami i nogami... a żelazko robi puch,psych, ssssyyy... takie jakieś dziwne mam.

Po całym dniu ćwiczeń i diety, ledwo jestem w stanie zawlec się do łazienki , by wziąć prysznic. Świadomość,że muszę np: podnieść ręce do góry , by umyć włosy - jest całkowicie przerażająca, ale codziennie zdobywam się na ten wysiłek i jeszcze przed snem macham rękami.

Kładę się do łóżka i jestem taaaaaka zmęczona ,że nie mogę zasnąć, a bardzo chcę, bo przecież jak się śpi , to się chudnie, a wszyscy wiedzą,że chcę schudnąć! 

w każdym razie tak sobie siedzę i się zastanawiam, i nic nie rozumiem...
gdzie tu lezy błąd? przeciez wszystko robię zgodnie z przykazaniami: spać, pić, jeść, ćwiczyć...
nic... no dalej chyba będę robić swoje i zobaczymy, może waga ruszy?

16 stycznia 2010

Podsłuchane ........



Nieletenia własnie pokłóciła się z ojcem...
żałośnie wyje w poduszkę, odmówiła jedzenia obiadu (czyli jest powaznie, bo żarełka, to moje małe, to nigdy nie odmawia), i jęczy....
słysze, ze jakies tam tłumacznia idą, jak również uparte Nieletniej: ''nie chcę z tobą gadać''
nie będę się wtrącac, jak się poszarpali to i się odszarpią...........
..................
..................
jeczęnie ustało, natomiast głośne szlochanie w toku....
..............
...............
szloch się zmiejszył
słysze jakies mruczenie męża
że on zawsze jakoś tak niewyraźnie gada, nic nie słysze, a ciekawam
Nieletnia : ''a co jest na obiad?''
znowu Zaobrączkowany mruczy
i Nieletnia, z łaską w głosie : ''no dobra, zjem''
...................
.....................
tłuką talerzami w kuchni...
kurczakem pieczonym pachnie
chyba sie już pogodzili, bo szczebiotanie dziecka słysze...
...............
nie wychodze z pokoju, bo wiem, że oni tam mają dobroci...
ja sobie wodę popijam..
niskokaloryczna i bez tłuszczu...


14 stycznia 2010

Pierwszy raz na łyżwach.......


fajnie było
kurde, ale ja nie umiem jeździć
ale szukając pozytywów- nie umiem jeździć zawodowo, normalnie profesjonalizm w braku zdolności!!

paniusie chudziusie jakies akrobacje na łyżwach, piruety, na jednej nóżce, slalomiki te sprawy ... a ja?
no, ja -kółka, bo same mi łżywy jakoś tak i to był jedyny sposób na zatrzymanie się, innego jeszcze nie opanowałam...
do tego intensywność machaniowo- rękową-wyczynową dołaczyłam, jakie wiatraki kręciłam, to sie te laski mogły schowac przy moim balansowaniu na lodzie....dosłownie- bo w poblizu mnie było niebezpiecznie, można było w zęby dostac...
i w ogóle to medal dostać powinnam, bo moja dupcia cała jest, nie zaliczyłam żadnej wywrotki i nawet parę razy udało mi się kawałek przejechac bez wygibańców ratujących mnie od upadku....

niestety tyle szczęścia nie miała moja nieletnia....
parę razy lekki upadeczek, po którym szybko sie podnosiła i próbowała dalej....
no i raz jak chciała bez trzymania się pojechać kawałek zaliczyła niezły bęc...
biedactwo popłakało się, bo sobie nieźle dupsko utłukło....
kość ogonową chyba sobie uszkodziła, bo ciagle narzeka,że ją boli....
jak jeszcze jutro będzie bolało, to chyba z nią do lekarza pójdę, bo nie wiem, naprawdę porządnie rąbnęła....
troche to śmiesznie wyglądało, jak na filmach- kreskówkach: jedzie, jedzie i nagle fru nogi w górę... ale już wcale mnie nie śmieszyło jak zaczeła płakac. Wcześniejsze upadki, to były takie przytrzymane, zanim zdążyła lód zaliczyć porządnie, to trochę ja podtrzymałam i było ok, a wtedy nie zdążyłam i ŁUP!... biedactwo to moje dzieciątko...

ale wcale się nie zniechęciła...
jedynie co to obie narzekałyśmu na łyżwy..niewygodne , i jakies takie byle jakie...

ale i tak fajnie było...

chcę jeszcze :)

9 stycznia 2010

Wrażenia z wczorajszego wieczoru....



dziń dybry
tak, to ja , wasza tańcząca z wilkami 

Wczorajszym wieczorem wczesnym zlazłam odmalowna, odczesana, odstrojona do sąsiadki...
Pukam , wchodzę iiiii szczena w dół...
Odzienie mej sąsiadki ... jakby to ująć... wyglądałam przy niej jak pani profesor na uniwersytecie...
Nie to,żebym od razu jak sąsiadka chciała pokazywac pół pupci, bo ja tam figury do tego niestety nie mam ( tak, tu odrobina zazdrości się zrodziła) , ale pojawiła się myśl- że ubraniowo , to do siebie ni cholery nie pasujemy.

Uruchamiając intensywność myśleniową poleciałam do siebie do mieszkania, przerzuciłam nerwowo wszystko w szafie, co wzbudzało zainteresowanie nie tylko męża, ale i Młodego, chwilowo u nas pomieszkującego...
nawet Nieletnia przez chwilę zastanawiała się o co chodzi, ale słysząc moje nerwowe ''jak zwykle, nie mam się w co ubrać, w to sie jeszcze nie mieszcze, gdzie ta spódnica, a rajstopy mam?'' ,zrezygnowała z jakiejkolwiek konwersacji...
Z garścią ciuchów poganłam do sąsiadki i zaczęłyśmy wybierać....
Przymiarki zaczończone godzinę później zaowocowały w odzianie mnie w bluzkę (tę co miałam), ale nie w spodnie, a w czarną dopasowana krótką spódniczkę, taką nie do końca mini, ale się zadzierała , gładkie czarne rajstopki i wysokie kozaczki...
Odpicowana stanełam przed lustrem, a serce mi mówiło :''spodnie, spodnie, spodnie''
Nie mogąc zdecydować, pokonałam po raz kolejny barierę dwu piętrową, przeskakując co drugi schodek dotarłam do mieszkania swego.
Głeboki oddech i wchodzę...
Pokazałam się chłopakom, i dziewczynkom ( bo sąsiadki dziecko też było )
komentarze: ''no, tak sobie''- to córka sąsiadki
''lepiej''- moje dziecko
''cacy, łał,mmmm''- mąż
''ja pier..... nigdy cię takiej nie widziałem''- Młody
Pytam zatem konkretnie: ''co lepiej? spodnie, czy własnie tak, co sądzą?''
no i zostało na spódnicy....

Skoro juz byłam wystrojona, choć nie do końca przekonana o swoim wyborze, zapakowałyśmy dupcie nasze do auta i fruuuuu na potańcówkę...
Klub całkiem fajny, drogi jak cholera, alkohol przebitka cenowa taka, że mnie mało z butów nie wyrwało, chyba najdrozszy w jakim dotąd byłam. ale co tam...
Na 1 piętrze w klubie było karaoke- ludzie wieku 25 do 65 , ale ciągle jakieś smęty dawali, więć zeszłyśmy do piwnicy gdzie była dyskoteka...
A tam pustki prawie... no cóż... ja w sumie nie poszłam, żeby przeprowadzadć dyskusje o nowo przeczytanych ksiązkach, ale żeby sobie potańczyć, a do tego potrzebuję jedynie parkietu, a nie tłumu ludzi...
więc sobie tańczyłyśmy....
ach, jak ja tyłkiem kręciłam , jak nóżką machałam, jak rączkami w te i wewte, jak mi się te biodra kołysały, jak mi normalnie klata piersiowa się wypinała, jak mi cycyszki drygały, jak mi galaretka na brzuszku sie uroczo trzęsła...
Luuuuudzie, jak się zaczęłam pocić po pierwszych dwóch wygibańcowych piosenkach, jak mi tchu zaczęło braknąc, jakie suchoty w gębie dopadły, jak mi serce bić szybko zaczęło, jakie mrowienie w nogach złapało, jak musiałam sobie stanąć z boku i się napić, i udaać ,że ''no problem'', po kryjomu otrzeć pot z czoła, oddychać nie jęcząc i pić próbując się nie zakrztusić i nie wessać całej butelki na raz, i uśmiechac się , jakby nigdy nic.... po czym wejśc na parkiet, gdzie koleżanka z widoczną połowa pupci, niezmiennnie z uśmiechem na ustach , kręciła biodrami i wyginała ciało.... ( swoją droga miły to widok, bo kolezanka zgrabna i ładnie ciałem operuje)
W ramach nie udręczania ciała, przyjęłam taktyke : ''z nóżki na nóżkę'' do czasu aż ochłonę, do tego powoli dołączyłam lekki podryg biodrowy, z co kilkuchwilowym machnięciem ręką i wypnięciem cyca - trzeba było czymś nadrabiać
Cóż... humor taki sobie średni, alkoholu zdecydowanie za mało i jeszcze kondycja nie ta.
Zamierzenia z mojej strony fajne, ale niezrozumienie z koleżanka w pewnej sprawie całkowite, bo niby miało być tylko tańczenie i ewentualnie picie, a ona jakaś taka komunikatywna się zrobiła z płcią męską.....
Ja to bym po łbie lała , jakby jakiś w moją strefę wyciągniecia rąk wlazł... znaczy się - ''prosze trzymac dystans'', ale już ciało do ciała, to nie moja bajka....
A może mój stan , w sensie małżeński, nie mało upojony sprawiał,że miałam taki dystans???
I tak to było:  faceci w większości się do niej przylepiali, ona z każdym w gadkę, ja gdzies najlepiej bym uciekła, bo nie miałam pojęcia co ze sobą zrobić, ani ochoty z nimi gadać, tańczyć czy nawet oddychac tym samym powietrzem, a najchętniej bym po protu ich lała, bo jak widziałam jak im się lapki lepią, to bym te lepkie macki cegłówką chętnie, ale koleżanka chyba o cegłowkach nie myślała, a i jakoś sobie nawet radziła i z natrętami i z tymi bardziej subtelnymi...
jakby nie było, na tyle zakręcała towarzystwo,że alkohol chłopaki przynosili... a że dziewczyna o mnie nie zapominała i mi sie buteleczki same uzupełniały...

a! zostałam królową parkietu, tytuł dzieląc z koleżanką - z prostej przyczyny - były momenty ,że nikt nie tańczył oprócz nas
nie to,żebyśmy takie dobre w gibaniu się były...
po prostu ludzie gdzieś się po kątach pozaszywali, albo na górę na karoke poleźli... mi tam nie przeszkadzało. Wybawiłam się jak nie wiem co!
nogi mnie bolą,
zakwasy lekkie mam,
głowa mnie nie boli, bo z alkoholem ostrożnie
nikt mnie nie podrywał, chyba przez moją minę w stylu: jak się zbliżysz to umrzesz, albo zbyt dużą konkurencję w postaci mej seksownej kolezanki,
brak podrywu w ogóle mi nie przeszkadzał
wolałam tańczyć niz wysłuchiwac beznadziejnych pijanych kolesi,
pisałam już,że sie wytańczyłam?
że fajnie było,
że mam kochanego męża, który nawet po mnie przyjechał o 2:30 nad ranem, żeby jego żoneczka bezpiecznie do domu dotarła,
że jednak trzeba było spodnie założyć, chyba bym się lepiej czuła,
że mam nowe doświadczenia w stylu- byłam w dyskotece odziana w mini,
że mam nowy punkt widzenia na pewne sprawy- czyli , co za szczęście, że jestem męzatką, bo bym sobie faceta nie znalazła, albo jestem zbyt wybredna, albo nie ma faceta dla mnie.

Każdy z tych kolesi wydał mi się  beznadziejny: mało inteligentny, zero poczucia humoru, ich żarty wogóle mnie nie śmieszyły, słuchanie ich po prostu mnie denerwowało, poziom konwersacji był na minimum , z dzieckiem potrafię bardziej inteligentne gadki o niczym mieć... a klub dla ludzi od 25 roku życia, więc się spodziewałam czegoś więcej...
i zrodziło się we mnie uczucie współczucia dla kolezanki, bo jak ona w tym towarzystwie ma znaleźć faceta, to ja jej powodzenia życzę....


Swoimi uwagami podzieliłam się rano z mężem.
Stwierdził,że za dużo wymagam od ludzi, szczególnie w miejscach takich jak night club.
Tam się ponoć nie chodzi, by inteligentnie pogaworzyć, ale po to by prymitywny podryw sypnąć, panne na jeden raz zaliczyc i żyć długo i szczęśliwie, bez owej panny u boku.
No więc teraz rozumiem czemu mnie nikt nie zgadaywał podrywowo , ino grzecznościowo- z obrączką na palcu dumie wywaloną, z na czole wypisanym: ''nudzisz mnie'', z brakiem śmiechu przy ich dowcipach , no cóż... chyba było widac,ze moja dupę może jedynie chodnik zaliczyć
ale wolę się z chodnikiem puścić, niż z głąbem.

A! bo bym zapomniała.
Od wczoraj mam na imię ''grzeszczyna''
Wiecie jaki ubaw miałam?
standardowe pytania:
1.skąd jesteś? (bo widomo, jak buzię otworzyłam, to akcent nie angielski)
2.jak masz na imie?
więc odpowiedź moja : 1. z Polski. 2. grzeszczyna
losie, żebyście zobaczyli ich miny
co trzeźwiejszy to próbował powtórzyć, ale ciągle się zatrzymywali się na ''G''
a ci bardziej  pijani mówili: ''to ciekawe imię'', nawet nie próbując powtarzać...
ale miałam radość...



a w ogóle przez te tańce zapomniałam wam napisać.

2-czy 3 dni temu mąż mój uroczy , i przyjaciel domu (równie uroczy), zawany Młodym, zrobili sobie nasiadówkę.
Oczywiście doprowadzili się do stanu gdzie wypowiedzenie ''giblartar'' było niemozliwe...(ciekawe jak by im poszło z grzeszczynką).
Jako,że juz im było dość , próbowałam towarzystwo do łóżek zagonić, co zakończyło się gówniarska pyskówką w moją stronę. Jeden i drugi: ze oni są dorośli, że nie będe mówić co maja robic...

wkurzyłam się.... bo przeciez durnie dwa , rano mają iść do pracy, przeciez łby im trzaskać będą...

z tego wszystkiego byłam taka zła, ze postanowiłam nie być matka polką, i zbawicielem świata... i zostawiłam ich samym sobie ( co zazwyczaj się nei dzieje, bo nawet jak mi zalazie co za skórę, to ''dobro świata'' jest ważniejsze, czyli tłumaczyć bedę i prosić do skutku)
rano oczywiście nie powstawali do pracy, ja ich nie budziłam, bo po co, dorośi są , wiedzą co robią!
Dziecko do szkoły zawiozłam, a te śpia... dopiero po 9 sie ocknęli , z bólem głowy strasznym, oczywista do pracy byli baaardzo spóźnieni.... a ja nawet słowem się nei odezwałam, choć na końcu jezyka miałama typowe babskie ''a nie mówiłam???''
Tego samego dnia mężul : bulkiet kwiatów, z przeprosinami , obietnica poprawy i że już nie bedzie mi więcej pyskował
a Młody po pracy wparował, z bukieem kwiatów dwa razy takim jak od męza dostałam i przeprasza,że jest głupek, i że już się bedzie grzeczny
Miło mi sie jak cholera zrobiło, i roztopiłam się od razu...
łatwa jestem co?
kupić mi kwiatki i od razu wybaczone....
ech..
ale jakie bukiety mam! jednen z 30 róż, a drugi taka mieszanka kilkunastu kwiatów...

cudnie....









8 stycznia 2010

Wieczorne wyjście z koleżankami


no dobra, to ja se pójdę dziś...
wymodeluje se kudły, makijaża nałożę, cyca wypnę - bo bluzeczka wydekoltowana, dupką pokręce, nóżką wywinę, może nawet bełta jakiego alkoholowego w siebie wleję...

a! mówiłam ,że te moje koleżanki to chude bardzo, i atrakcyjne trzeba powiedzieć?!
z nimi to sie trza koniecznie napic dużo procentów,żeby zapomniec o kompleksach....
ostatnio jak wychodziłyśmy, to wlałam w siebie na tyle,że nawet mi nie przeszkadzało, że maja płaskie brzuchy, i swoją galaretką rozkosznie trzęsłam w rytm (albo mi się tylko zdawało,że w rytm ) muzyki .... z tym rytmem to trudno powiedzieć, bo ja dobrze tańczę, tylko mi czasem źle grają, albo odbór z procentami już nie ten sam???

ale ja się boję tak procentowo na wyjściach zachowywac, bo od razu wizja w głowie: ja na glebie, spódnica pod cyckami, gacie na widoku i jeszcze jakiś zboczeniec robiący zdjęcia, a potem gdzies w internecie bym się znalazła...
to by było dopiero widowisko.....

7 stycznia 2010

Dzień jak codzień???


Poranną porą wybrałam się na zakupy, nie sądząc ,że zajmie mi to długo, wypiłam tylko pół kubka kawy i pognałam....

Odwiozłam nieletnią do szkoły i prosto siuuuuuuuuu do pobliskiego centrum handlowego.
Jadąc jednak pomyślałm, że może zajadę do mojego mechanika,bo : pomimo,że własnie dniem wczorajszym wymieniłam opony na nowiuteńkie, wyblansowanie kół też zrobione i pan łaskawie mi też zbieżność ustawił- a łaska mnie kosztowała -wraz z oponami 200 funtów, to samochód dalej mi do lewej ciągnęło...
wczorajsze działania na samochodzie były u mechanika innego niż zwylke, poleconego oczywiście, że ma być  dobry i tańszy...że tańczy się zgodze, że dobry- już nie....
No to ,że mi ten samochód nie jedzie jak trzeba , jadę do swojego sprawdzonego, i się pytam co może być nie tak, bo już nie wiem co mam robić...
Mechanik poprosił o kluczyki, ja powiedziłam,że tymczasem sobie na zakupy polecę, a on niech tu pracuje, jakby co niech dzwoni....

W szczęściu i radości pojeździłam sobie na obczasach na lodzie, dwa razy dupcią zaliczyłam chodniczek, a właściwie chodniczek mnie zaliczył...
Ale przeciez nie spodziewałam się biegania po chodnikach, bo miałam zajechac do centrum, w centrum na wewnętrznym parkingu zaparkować, windą  sobie tylko w dół do sklepów zjechać, żadno latanie na zewnątrz nie było w planach....

Jak już rozbawiłam publiczność przechadzająca się londyńskimi chodnikami dwukrotnie, i jak już dumna się podniosłam po drugim upadku, doczłapałam w końcu do sklepów.

Wyprzedaże jeszcze są, choć na tych wyprzedażach coś marnie, jakieś letnie szmaty i to szmaty dosłownie...
Do mnie niepodobne ,żeby więcej niż 3 sklepy podczas jednej eskapady zaliczyć, ale tym razem było ich chyba z 9.... owocne w ubytek z konta
Zakupiłam sobie staniczek (i tu informacja: cycki mi zmalały, cholera!)
Również bluzeczkę ( i tu za radą koleżanki stylistki : obcisłą : -ło matko ale mi było ciężko się na siebie patrzeć, ale się przemogałam)
oraz- sweterek (też obcisły)

Decydując,że na dziś już nie wydaję pieniędzy, postanowiłam poczłapać do mechanika , by sprawdzic postępy w znajdowaniu problemu...
Ślizgając sie i kołysząc bioderkami , machając łapkami intensywnie przy łapaniu równowagi, szłam... Moje ''iście'' wzbudzało wiele zainteresowania wśród przechodniów zaopatrzonych w gumiaki na nogach...
Tuz obok mechanika, jakis zainteresowany przechodzień się odezwał i zostałam posadzona o zbyt wczesne picie alkoholu , na co zareagowałam uprzejmym uśmiechem dodając przekornie '' no i po co ta zazdrośc?'' po czym obaj panowie dostarczający towar do pobliskiego sklepu wybuchnęli śmiechem....

U mechanika upadłam pięknie na dupę wywołując uśmiech na twarzy obu panów mechaników, po czym obaj na ratunek ruszyli, pierwszy doleciał ''Mr. Irokez'' ( tak go sobie nazwałam)... jak ma na imię pojęcia nie mam, ale ma fajnego kolorowego irokeza, długą brode i czarujące oczy.
Po uprzejmościach i pyatniach w stylu ''dobrze się bawisz?'' i moją odpowiedzią ''ach, nie miałam tyle radości od lat'' podniosłam cztery litery z lodu i oficjalnie poinformowałam,że jeśli moja dupa doznała jakiegoś uszczerbku pozwę ich do sądu za nieodlodzenie trasy i zarządam odszkodawnia w postaci dożywotnich darmowych usług mechanicznych..

Podsumowując: jest godzina 12, a ja jestem u mechanika, który mi tłumaczy zawiłą mechaniczną angielszczyzną co jest nie tak z autem... niewiele rozumiejąc, intensywne potakujące kiwanie głowy mi sie włączyło, przybrałam minę typu: ''alez rozumiem, rozumiem'' i słuchałam dalej.
A że nie taka głupia do końca jestem, jak już skończył o jakiś tam rod track endach, i jakiś tam ball jointach, i jakimś tam suspension cos tam, co powtórzyć nie umiem, padła informacja o złym ustawieniu zbiezności.. a to już zrozumiałam doskonale i mówię, że ja zbieznośc wczoraj ustawialam, że normalnie kółeczka, oponki, balansik, zbiezność... i miało byc cacy...
A on,że sorry , ale koleś do kitu coś zrobił, bo coś tam z kierownicą, cos tam za bardzo, coś tam, coś tam... ja już nawet nie słuchałam, bo właśnie mnie szlag trafi- zapłaciłam barnaowi, a baran nie umie zrobić???
no i mój mechanik przez 45 min dłubał coś przy tym moim autku, kręcił, skręcał, tam wszystko posprawdzał, na przejażdzkę testowa pojechał, po czym wraca i mówi- działa....
jJeszcze mi żaróweczkę wymienił ... taki był miły..
po czym uprzejmie mnie 35 funtów skasował....

mam nauczkę na przyszłość.
Wczorajszy majster dupa za ustawienie zbieżności wziął 25 funtów, i się cieszyłam,że 10 mam do przodu...
A dziś i tak musiałam pojechac do swojego... i zapłacic kolejne 35 za to samo co wczoraj.... czyli właściwie jestem 25 funtów do tyłu...
ech... jak to mówią? chytry traci dwa razy?! ot i to!

Tym sposobiem w domu byłam o 14:00
zmarznięta, obita, głodna....
na szczęście już nadrobiłam: brzuszek uzupełniony, zapas kawy tez już wlany, farelka przemarznięte stopy grzeje... będę żyć



Takie to czasem zwykłe życiowe sprawy chcę wam opowiedzieć....