21 listopada 2010

Sesja

Część dzisiejszego dnia spędziłam leżąc na mokrej , zimnej trawie udając, że nie trzęsę się wcale.
a Kasia zrobiła mi kilka fajnych foteczek...












15 listopada 2010

Paryż


PARYŻ...





Weekend spędzony w Paryżu uznaję za udany, aczkolwiek pozostawił po sobie pewnien niedosyt związany z brakiem czasu na zakochanie się w tym mieście.
Bardzo podekscytowana wybrałam się z Nieletnią i Zaobrączkowanym na zwiedzanie ponoć jednego z najpiękniejszych miast. Pełna zapału i entuzjazmu maszerowałam ulicami Paryża, z daleka widząc słynną wieżę, jak na skrzydłach prawie unoszona radością - szłam... bo biec się nie dało...
Od hotelu do wieży „E’’ mieliśmy jakieś pól godz na piechotke, wybrałam jednka środek transportu zwany metrem, gdyż poniewuż - padał deszcz... nie, nie.. wcale mi to nastroju nie zepsuło.
Wyszliśmy ze stacji, wieża już tuż tuż, ja sobie idę, aparacik w łapce , jak przystało na prawdziwego turystę... idę, idę, i ... czuję,ze mi w butach siakoś nie tak... mokro nagle mi się zrobiło...
a potem co raz bardziej i bardziej... po 10 min moje buty przypominały nasiąkniętą gąbkę... i tak sobie stąpam w tych gąbczasto-mokrych butach, skarpetki do nóg mi się przylepiły, przy każdym kroku czuję jak woda przelewa mi się pomiędzy palcami...
nic...

myślę sobie, że właściwie nawet mi nie zimno w te nogi, to i tę wilgoć jakos zniosę.
W silnym postanowieniu nie marudzenia i dania dobrego przykładu Nieletniej, uśmiecham się i pełna zapału staję pod tą wieżą E.

I już nie wiem, czy to te mokre buty, czy może mój brak wrażliwości na piękno...?
Stoję i dumam, co takiego pięknego w tym jest?

Zadziwiona odryciem faktu, że mnie wieża E nie rusza wcale, niepewnie pytam Zaobrączkowanego, czy mu się podoba.
Zaobrączkowany wzrusza ramionami, po czym jakoś tak kręci głową,że nie wiem czy ''tak'' czy ''nie'', on chyba sam nie wie.
Z podobnym zapytaniem zwróciłam się do Nieletniej , ta już nie miała większego problemu z określeniem własnej myśli i wypaliła: ''samo jakies metalowe. co w tym fajnego?!'' .Brzmiało to raczej jak stwierdzenie niż pytanie.

Na moje nieśmiałe zagajenie ''czy chcecie na górę wjechać'' nieletnia oświadczyła,że się boi, a Zaobrączkownay stwierdził,że go to nie interesuje, chyba ,że na samą górę, ale ''ze względów na silny wiatr wjazd na szczyt zamknięty''


Popstrykali kilka fotek wokół tej metalowej konstrukcji, zakupili -od ciągle napadających sprzedających- 5 wisiorków mini wieży E ,w kolorach róznorakich i pomaszerolwali dalej.


Zaobrączkowany był w dowództwie (jako że posiadał mapę), tonem generała zmiksowanego z policjantem, wskazywał drogę i wydawał rozkazy. Posłusznie człapałam w stronę wskazaną, jedynie co jakieś 100 metrów pytając ''czy to daleko jeszcze?'' Niezmienna odpowiedź Zaobrączkowanego ,mimo pokonywania jakiejś tam przestrzeni, była: ''jakieś 500 metrów'' . Wcale mnie nie przekonywał, bo dla niego może 500, a dla mnie jak 2000 ... i chyba mu się dystansomierz popsuł.
Ale dzielnie, pomimo mokrych butów, padającego deszczu i psującego się nastroju postanowiłam nie narzekać...
Po drodze zaczepili nas jacyś Chińczycy. Jeden z Panów wyraził opinię,że nasza córka jest przepiękna, a ja odruchowo, złapałam nieletnią za rękę i mocniej niż zwykle przycisnęłam do siebie, jakby w nagłym strachu ,że mi ją ktoś ukradnie, albo może lekko zdziwiona, tą ''pięknością''. Brzydka ona nie jest, ale żeby od razu tak sie zachwycać, to ja mam wątpliwości w szczerośc intencji owego człeka.
Pani tłumaczka towarzysząca całej delegacji powiedziała nam,że owy pan jest dość ważną postacią w Chinach, jakimś mieście xin coć tam, jest jakimś tam kimś tam... chyba na nasze to byłby jakis burmistrz, albo cuś, no i się rozgaworzył na temat urody Nieletniej.. no ja wiem,że moja nie taka brzydka, ale żeby zaraz całą delegację zatrzymywać i zdjęcia robić?

No dobra.. to zrobilismy sobie kilka fotek współnych i rozstaliśmy się w pokojowych warunkach w ten sposób polepszyliśmy relacje chińsko- polską.

ok.. idziemy sobie dalej , ale te 500 m mojego kochanego przerodziło się w jakieś 1500... powoli zaczęłam odczuwać boleśnie wilgoć w mych butach, jako że butki obcierać zaczęły, jakby się skurczyły nagle, zimno mi się zaczęło robić i dość nieprzyjemnie...
Napomknęłam zatem,że mnie nóżki bolą ,na co Zaobrączkowany stwierdził,że to niedaleko i dam radę.
Szłam... doszłam gdzie trzeba, kolejną sesję fotograficzną zaliczyłam, potem następne setki metrów ciągnące się w nieskończoność, buty trą mnie co raz bardziej, nogi bolą coraz bardziej, humor psuje się co raz bardzie i pogoda co raz gorsza....
Łuk triumfalny zaliczony, sesja odbębniona, na zdjęciach staram się wyglądac radośnie i promiennie...
Idziemy... czas na Luwr...
Idziemy... i wiem,ze tam moze ze 2 kiloski tylko ,żeby przejśc, ale ja po kilometrze, stanęłam i mówię co myślę:'' ja nie dojdę''
Zaobrączkowany stanął z zatroskaną miną , ja wyjaśniam o co chodzi... postanowiliśmy zatem zasiąść w jakiejś kanjpie, zjeść coś gorącego, wypić kawę... takie tam... nogi mi może odpoczną....
Jak pomyśleli, tak uczynili... buty mi nie wyschły, ale nogi się zagrzały, boleć nie przestały, ale co robić? Wstąpiłam do pobliskiego sklepu by zakupić byle jakie, aby suche obuwie, aby tylko dać mym nogom odrobinę ciepła i spokoju... niestety ceny w centrum są zabójcze i najtańsze butki jakie znalazłam kosztowały 58 euro...

No cóż, biedna nie jestem, ale za taki badziew to ja tyle nie zapłacę, stwierdziłam,że taniej wyjdzie po prostu wziąć taksówkę.
Ale jak na upartego przystało, powolnym krokiem, w deszczu i bez parasola, w przemokniętych butach- szłam... szłam.... i miałam wrażenie ,że ten Luwr to się odemnie oddala a nie przybliża...
Ale doszłam.. szczęśliwa i dumna z siebie... zakupili bilety, odstali w kolejce, która zdawałoby się,że końca nie ma, ale doczekali się i wyruszyli na podbój sztuki


Tak... Luwr mnie zachwycił... piękny, cudowny ... pachnący sztuką i bezcennością ...
Wielu artystów nie znam, większość obrazów nie miałam pojęcia kto namalował... ale co tam. Samo doświadczenie, zapatrzenie w piękno i w talent... ach, och... i te rzeźby, wszystko... tak... och i ach się tu nalezy.


Oczywiście podstawowe rzeźby i obrazy zaliczone... ze względu na przeszywający ból w nogach i marudzenie Nieletniej („nogi mnie bolą, jestem zmęczona, już chcę do domu”- tu nalezy dodać,że domem nazwała wynajęty pokój hotelowy...) postanowiłam spocząć na ławce , wysyłając Zaobrączkowanego z aparatem, prosząc by fotografował , by potem móc opowiedzieć co i jak. Luwr zajął nam jakieś 3 godz, a i tak nie zobaczyłam wszystkeigo, ani Zaobrączkowany puszczony wolno nie dał rady zwiedzić. Najważniejsze zdjęcie obrazu ''Mona L'' zrobione, co by Nieletnia (która zasnęła na ławce ) do szkoły mogła zanieść i pokazać.
Oczywiście sama naocznie też miała okzaję owe dzieło zaobaczyć, ale poza tym jednym obrazem nic jej już nie interesowało.
Droga powrotna do hotelu była czystą przyjemnością. Zaobrączkowany szarpnął się na taksówkę , mi już było wszytko jedno ile zapłacę, abym tylko nie musiała więcej zrobić kroku.
Dowieziona do hotelu ( juz w godz wieczornych) doczłapałam do pokoju, po czym zdjęłam buty by przyjrzec się obrażeniom...
Jednym słowem: tragedia...
Zaobrączkowany zaparzył kawy, po czym skoczył do pobliskiej piekarni, naprzeciwko hotelu była, przyniósł croissant i podał mi do łóżka...
Nie ma lepszych na świecie, niż te w Paryżu.

Rozpływające się w ustach, mięciutkie ,pulchne, maślane , pyszne...
zjadłam 3 na raz...
Potem spróbowałam kilka innych wypieków z francuskiej piekarni i zachwycona oblizywałam palce...

Jesli kiedyś wróce do Paryża to tylko po to by ich wypieki po raz koleny smakować...
Spać poszłam -jak nigdy- o 8 wieczorem, wymęczona, obolała, z jedyną myślą : chcę do domu....
Rano było lepiej. Nogi nadal bolały, ale założyłam obuwie sportowe , co umożliwiło poruszanie się. Z braku czasu i kooperacji z obsługą hotelu (nie mogliśmy się porozumieć na temat parkingu, zapłacone za 2 doby, co dawało czas na pozostawienie samochodu do wieczora, natomiast oni dobe mają o 12 godz krótsza! ) nie udało nam się zwiedzić kilku miejsc, które zwiedzić chcieliśmy.
Ale następnycm razem już będziemy wiedzieli, że weekend to za krótko...
Może wkrótce uda nam się ponownie wybrac do Paryża, ale tym razem może bliżej lata, może wtedy mnie bardziej zachwyci to miasto.
Tymczasem porównuję: Londyn nawet jesienią wydał mi się piękny- oczywiście mówię o centrum, bo wiadomo,na obrzeżach niekoniecznie, natomiast Paryż... taki sobie...
Więc.... albo jestem dziwna, albo miasto trochę przereklamowane...
albo może to wszystko przez ten deszcz i buty... a może jestem stara i wybredna... a moze wszystko na raz...

Trzeba bedzie jeszcze raz pojechać... koniecznie...

3 listopada 2010

Zły humor


Edzia:
wstała lewą nogą...
humor nijaki , bez powodu...
zważyła się nałogowo
westchnęła tylko głęboko i machnęła ręką...
eeeeeee....
zadumała się na chwilę, bo zrozumieć nie może, czemu wczoraj było 30 dkg mniej niż dzisiaj, a przeciez była grzeczna jedzeniowo, nienagannie dietetycznie, waga w górę....
stwierdza,że ''enejdżajzery'' w wadze są na wykończeniu i dlatego waży więcej...
postanawia nie wnikać w szczegóły i przeżyć ten dzień- JAKOŚ...
pije kawe i ''grzebie w internecie''...
rozgląda się po mieszkaniu i zauważa nieład- a przecież wczoraj sprzątała!
spogląda przez okno i z niesmakiem odwraca głowę...
wstaje i opuszcza rolete na dół, wtedy nie widać,że okna brudne...
deszczu też nie widać
kręci się na krześle i rozważa wstanie i ogranięcie mieszkania...
pomysł sprzątania popycha w najciemniejszą szufladkę w głowie, dziś nie...
przegląda kalendarz, ze smutkiem stwierdzając, że już jest 3 listopada, do urodzin tylko miesiąc...
uśmiecha się przez sekundę przypominając sobie jaki prezent od męża dostała... przed-urodzinowy ale na urodziny
wstaje z krzesła i wraca na nie spowrotem, bo zapomniała co miała zrobić....
czuje się nieciekawie, zły nastrój nie opusza na chwilę, brak zrozumienia tego stanu wkurza jeszcze bardziej....
wlazła na ''amazon'' w poszukiwaniu książki dla głupków -amatorów:''jak obsłużyć lustrzanke'', bo se kupiła i nie bardzo wie co z tym zrobić, ale szpan- lustrzanke ma...
wpadła na pomysł by se akcesoria do lustrzanki dokupić, choć pojęcia nie ma co do czego...
wydawanie pieniędzy zdecydowanie Justed cieszy...
przezornie postanawia sprawdzić internetowo stan konta bankowego , by upewnić się,że są fundusze na zbęnde akcesoria...
wkurza się po chwili- kasy brak...
na pocieszenie postanawia wybrać się do kuchni i znaleźć czekoladę...
czeklady też nie ma, bo ktoś zjadł, a przez '' KTOŚ'' ma na myśli ''podły słodyczowy wyjadacz'': Zaobrączkowany
patrzy przed siebie i duma , co by tu zrobić z tak niefortunnie rozpoczętym dniem...
stwierdza,że się chyba położy spać...
i tym razem zdecydowanie będzie myślała, by to prawa noga pierwsza dotknęła dywanu...
po tej myśli spogląda niechętnie na dywan, po czym wpada w lekką depresję: dywan aż się prosi o pranie....
wrrrrrrrrrrrrrrrrrr......


zły dziś dzień, czemu? nie wiem! siakoś tak...